Jestem hanyską, z Afryki, godom po śląsku. Coś w tym dziwnego?
Henryk pojechał do Tanzanii odwiedzić brata-misjonarza i tam znalazł żonę, Everine. Zamieszkali w Świerklanach z trójką synów. Pierwsze słowa, jakie u nas poznała, to… śląska godka. I tak w kościele poznałam męża – uśmiecha się Everine. Dla wszystkich bliskich jest teraz Ewą Hajzyk. Zaradną gospodynią, opiekuńczą mamą. W Polsce mieszka od 11 lat. Niewysoka, drobna, z mocno zaplecionymi warkoczykami blisko skóry.
Jeśli o byciu lub niebyciu Ślązakiem decyduje przede wszystkim własne odczucie oraz mowa, to Everine ma prawo mówić o sobie: “Jestem hanyską. Czy coś w tym złego?”. I dodaje: – Ludzie dzielą się na mądrych i głupich, dobrych i złych, a nie z powodu koloru skóry czy włosów.
Henio, jak mówi o swoim mężu, oświadczył się jej po angielsku. Polskiego uczyła się dopiero w Świerklanach, od swojego teścia, Ślązaka.
Jej pierwszym językiem jest więc mowa śląska. – Poradze godać – przekonuje. Podobnie jak jej dwaj starsi synowie – Tomek i Robert, którym dziadek poświęcił dużo czasu, gdy dorastali. A że dziadek używał gwary, oni też.
Tomka namawiają nawet, żeby wystąpił w konkursie gwarowym “Po naszymu, czyli po śląsku” i opowiedział, na przykład, jak leciał fligrem do Tanzanii, żeby zobaczyć ciotki i wujka, liczne kuzynostwo.
– Co miołbym robić, ino godać? – zastanawia się Tomek, rezolutny, odważny dziesięciolatek. Robert jest młodszy od niego o rok, ale chodzą do tej samej, trzeciej klasy. Siedzą w oddzielnych ławkach, bo każdy musi mieć swoich kumpli.
Everine najbardziej bała się w Polsce zimy, najmilej zaskoczyła ją wspólnota ludzi niewielkiej gminy Świerklany w powiecie rybnickim. Wspólnota, w której ludzie się znają, troszczą się o siebie wzajemnie i uczą współpracy.
– Tu wszyscy mieszkańcy spotykają się w kościele, wszyscy w niedzielę idą w jednym kierunku, razem świętują – wyjaśnia. Religia w jej życiu zawsze odgrywała ogromną rolę. To wiara pozwoliła jej także odnaleźć się w Polsce.
Wspólnotę wyznacza w Świerklanach parafia św. Anny, która wpisana jest w rytm codziennego i odświętnego życia lokalnej społeczności. Koncentruje ich energię w wielu wspólnotach religijnych. Tomek i Robert są tu ministrantami.
– Po całym tydniu uczynia sie, w soboty o dziewiątej idymy na zbiorka ministrancko – relacjonuje Tomek. – Potym, w razie dobrej pogody, pogromy sie w bal. Po obiedzie idymy na trzynostom na Dzieci Maryi, wracomy o pietnostej. Czytomy jakieś książki, przygotowujemy sie komża, bo w niedziela idymy do kościoła. Aha, zapomniołech, że jeszcze pomogom mamie sprzątać i grom w fusbal w klubie Forteca Świerklany.
W Świerklanach odnajdziemy to, co uważa się za kwintesencję śląskiej tożsamości – pobożność. Stąd wyruszyli na misje do Afryki dwaj bracia Henryka Hajzyka, męża Everine: Józef i Marian, salwatorianie. Najpierw ksiądz Józef rozpoczął posługę na południu Tanzanii. Po sześciu latach przyjechał do Polski, gdy zachorował na malarię. Lekarze ostrzegali, że jak wróci do Afryki, to może to być jego ostatni wyjazd. Został.
– Marian, gdy tylko przyjął święcenia, o niczym innym nie mówił, tylko o wyjeździe na misje – przypomina Henryk Hajzyk. – Żadna choroba nie wydawała mu się straszna, żadne trudności. Trafił do Dar-Es-Salaam, sporej parafii rzymskokatolickiej św. Maksymiliana Kolbe. W niedziele kościół zawsze był pełny wiernych. Ten kościół zbudował jego poprzednik, polski misjonarz, na przełomie lat 70. i 80.
Kilkanaście lat później ks. Marian przyjechał do Świerklan na dłużej, na rekonwalescencję po wypadku motocyklowym. Lekarze też odradzali mu powrót do Afryki, bo organizm dłużej może tego nie wytrzymać. – Tam są moi ludzie, muszę jechać, muszę – powtarzał. I wrócił.
Everine pochodzi właśnie z Dar-Es-Salaam, byłej stolicy administracyjnej Tanzanii, położonej we wschodniej części kraju nad Oceanem Indyjskim. Liczy blisko 4 mln mieszkańców. W tym portowym i wielokulturowym mieście trudno o pracę. Znalazła ją w parafii prowadzonej przez polskich księży.
– Jak w Polsce są święta kościelne, to obchodzą je wszyscy razem, czujesz tę podniosłą atmosferę na każdym kroku, czujesz tę wspólnotę – mówi Everine. – W Dar-Es-Salaam jest wielu muzułmanów, lokalnych religii. Jedni świętują, a inni idą normalnie do pracy, jakby się nic nie działo.
Henio pojawił się w jej życiu w 2000 roku, gdy odwiedził brata, ks. Mariana. To była miłość czy zauroczenie? – sama nie wie.
Chciała, żeby wrócił do Tanzanii, jak obiecał. Różniło ich tak wiele i dzieliło tyle niepewności. Wrócił za rok i znów snuli swoje plany, że na pewno się zobaczą. Miesiąc po wyjeździe Henia, w wieku 41 lat zmarł ks. Marian na malarię. Spoczął w Tanzanii na cmentarzu misjonarzy. Wielu kapłanów zmarło tam w wieku dwudziestu paru lat, właśnie na tę chorobę zakaźną. Zabiera co roku na świecie ponad 1,3 mln ludzi.
– Ks. Marian umarł, więc Henio pewnie już nie przyjedzie, pomyślałam, nie będzie miał powodu – wspomina Everine. Przyjechał i zaplanowali wspólną przyszłość, na Śląsku, w domu rodzinnym Hajzyków.
– Nie tak szybko – poprawia się Everine. – Najpierw sama przyjechała do Polski na trzy miesiące. Akurat zimą, której tak bardzo się obawiała. To ludzie wychodzą wtedy z domu? – dziwiła się szczerze.
Ślub wzięli w Tanzanii. Mama, jak mama, powtarzała, że ta Polska jest tak daleko, że będzie tam sama, bez wsparcia i tego zakorzenienia, które dodaje pewności. Ale jak ktoś jest zakochany, to najlepsza rada nic nie znaczy.
– Też się bałam, a poza tym miałam już 26 lat. W Afryce jest się wtedy starą panną – śmieje się Everine. Nawet zimę polubiła w tej Polsce. I do kościoła ma blisko. Widzi go z okien domu. Właściwie wszystko jej się tu podoba i pod tym względem nieco odstaje od Polaków, ciągle z czegoś niezadowolonych. A ona przyjmuje świat z większą wyrozumiałością, bo nie istnieją społeczeństwa idealne, bez wad i grzechów.
Teściowej nie poznała, już nie żyła. Teść oddałby jej duszę, bo pusty dotąd dom znów nabrał życia. Powtarzał z nią polskie słowa, choć najczęściej śląskie, żeby mogła się porozumieć. Gdy kolejno przychodzili na świat chłopcy, najmłodszy Marcin ma teraz 3 lata, opiekował się wnukami. – Odprowadzoł chłopców do przedszkola w te i nazod. Wiesz, to był taki piękny człowiek – mówi Everine, a Tomek dodaje: – Czytoł nom bajki, nawet po niemiecku.
Gdy na świat przyszedł pierwszy syn, brakowało jej takiego kobiecego wsparcia teściowej, matki. Ale to też są właśnie te chwile, w których sprawdza się ludzka życzliwość, a konkretnie sąsiedzka solidarność. Anielka Piszczyk zjawiała się zawsze, gdy pomoc przy dzieciach była potrzebna. – Napiszesz o Jance Wita, też mieszka blisko, uczyła mnie gotować? – pyta Everine, Ewa dla wszystkich już mieszkańców Świerklan. Dzięki tej nauce synowie chwalą teraz jej ogórkową, pomidorową, barszcz i żurek. W drugim daniu mąkę kukurydzianą, popularną w Tanzanii, zamieniła na ziemniaki. – No i na kluski śląskie – dodaje Tomek.
Na Wielkanoc w Tanzanii zabijają krowę i jedzą głównie mięso. Ewy nie przestaje cieszyć to kolorowanie jajek, które później zapełniają świąteczny stół.
Człowiek jest w stanie wiele udźwignąć, oswoić tęsknotę, ale przychodzi czasem taka chwila, która go łamie niczym zapałkę.
Jak śmierć dziecka. W tak trudnych chwilach pytanie, kim jestem, pojawia się najczęściej. Franio zmarł, gdy miał zaledwie pięć lat. Dużo chorował. Jak się po tym otrząsnąć, jak żyć dla pozostałych? Ewa wtedy często wracała myślami do Tanzanii.
Gdyby nie wyjechała, może życie oszczędziłoby jej takiego cierpienia? – W końcu sama do siebie mówię, a skąd pewność, że by mnie ominęło gdziekolwiek, przecież dzieci umierają na całym świecie – przypomina. – Opieka medyczna jest w Polsce lepsza niż w Tanzanii, a nie można było Franiowi pomóc.
Jeszcze bardziej zintegrowała się ze społecznością parafialną, w kościele szukała ukojenia.
– Ciągle mam za co dziękować Bogu – mówi.
Parafia w Świerklanach jest mała, ale wierna. Liczy niespełna 7 tysięcy mieszkańców. Tu wszyscy się znają. Widzą Tomka i Roberta przy ołtarzu, jak służą do mszy i pięknie wówczas czytają po polsku. – Obowiązkowi, solidni, budzą sympatię – chwali chłopców ksiądz Krzysztof. I dodaje: – Nieważne, skąd przychodzisz, tylko jakim jesteś człowiekiem.
Everine pewnie już zawsze będzie tęsknić za tamtym rodzinnym światem. Z tym się pogodziła. Dwukrotnie odwiedziła Tanzanię z całą rodziną. Ma tam trzy siostry i brata. Nasyci wtedy oczy i może wracać. – Tu, w Świerklanach, fajnie momy – przekonuje.
Autor: Teresa Semik
Źródło: www.dziennikzachodni.pl